środa, 7 stycznia 2009

Wywiad z Vaclavem Klausem dla Hospodářskich novin



Wywiad z Prezydentem Republiki Czeskiej dla Hospodářskich novin prowadzi Petr Šimůnek.


Ósemkowy rok zakończony. Jaki, według Pana, będzie rok 2009, do czego wpływamy?

Po pierwsze, ósemkowy rok nie tylko w mojej ocenie, nie był tym razem rokiem tragicznym. To jest dobra wiadomość, o której należałoby powiedzieć więcej. Ponadto mam nadzieję, że ten rok prowadził do pewnych refleksji na temat tych naszych ósemek. W tym roku mieliśmy okazję dość wyraźnie przypomnieć rok 1918, 1938, 1948 i 1968 r. i nastał pewien pojedynek z niektórymi mitami, które wokół tych lat utworzono, a to jest dobre.


A jak Pan widzi to, do czego wpływamy. Pytam w odniesieniu do tego, co będzie działo się już od 1 stycznia. Chodzi o naszą rolę w Europie, a zwłaszcza o to, co dzieje się w świecie wokół spraw gospodarczych?

Pan wymienił teraz dwie rzeczy, które mają całkowicie niewspółmierną wagę i znaczenie. Rok 2009 będzie rokiem bardzo problematycznym na całym świecie, tudzież dla naszej gospodarki, co mnóstwo ludzi dotknie bezpośrednio lub pośrednio. A nie wszystkich dotknie tylko w sposób pozytywny. To trzeba powiedzieć zupełnie otwarcie i jasno. Z drugiej strony, nasze przewodnictwo jest sprawą, która przede wszystkim dotknie polityczne elity władzy i może agentury. Normalnego człowieka w naszym kraju to przewodnictwo nie dotknie; nie pochlebiajmy sobie. I nie jest to część mojej krytyki Unii Europejskiej, jedynie rzeczywisty opis sytuacji.

Przeanalizujmy to stopniowo; najpierw Europę. Przez pół roku my będziemy przewodzić Unii Europejskiej. Czy Pan wie, czego Europa boi się najbardziej?

Nie potrafię myśleć w kategorii Europy i podziwiam każdego, kto myśli za Europę, kto sądzi, że to on jest właścicielem Europy i że może mówić za Europę. Na szczęście nikt taki nie istnieje, więc gdybyśmy pytali naprawdę o Europę, musielibyśmy myśleć to , co myślą miliony ludzi żyjących w Europie, a to jest diametralnie różne od tego, co myślą polityczni reprezentanci w Brukseli. Inaczej, bardziej precyzyjni e jest mówić o tym, czego obecnie boi się Unia Europejska, a to jest rozważanie całkiem odmienne.

Zmierzam do jednej prostej rzeczy. Ma Pan rację, nie będziemy mówić Europa, ale czego obawiają się europejskie media, lub co znajduje oddźwięk w europejskich mediach? Więc one najbardziej boją się Pana!

Gdyby to było prawdą, to byłoby dobrze.

Przeczytam Panu parę tytułów: "Porywczy Czech chce być twarzą Europy" (New York Times "). "O, Boże, teraz przyjdzie Klaus" (Die Presse). „Prowokator z Pragi "( Financial Times). "Klaus obrzydzi Europę?" (Der Spiegel). "Ponury Klaus" (Le Monde) i tak dalej. Dlaczego, Pana zdaniem, tak się Pana boją?

To etykietowanie jest zabawne. Mnie można wytknąć szereg rzeczy, ale bym był choleryczny, jak gdzieś przeczytałem…

To był Le Monde.

Abym był porywczy, kłótliwy i gburowaty, to wydaje mi się całkowicie niedorzeczne. To nie jest moja natura. Wszystko to da się sprowadzić do jednego wspólnego mianownika — utrzymuję stale odmienny niż oni pogląd na to, jaka ma być organizacja Europy. Nic więcej, nic mniej. Ze zrzędliwością, z cholerycznością i porywczością nie ma to absolutnie nic wspólnego. Muszę temu zaprzeczyć bardzo stanowczo.

Dlaczego, Pana zdaniem, zdecydowana większość wiodącej prasy spogląda na Pana z nieufnością, z zakłopotaniem. Dlaczego piszą: zastanawiamy się, czego można spodziewać się w trakcie czeskiego przewodnictwa, dlatego, że na Zamku Praskim mają tego Klausa, a on jeszcze nam da popalić.

Nie jestem całkiem pewien, że to jest rzeczywiście stanowisko tej prasy. Gdy wezmę Wasze Noviny, które w zasadzie lubię i czytam, to jedną rzeczą jest to, co piszą "Hospodářské noviny ", a drugą rzeczą jest, co powinno być napisane przez pana Leschtinę. To nie jest zupełnie to samo. Przy pewnym stopniu swobody w Waszej redakcji pozwalacie temu czy innemu z Waszych komentatorów napisać dowolny artykuł, jaki chce. Nie oznacza to, że takie jest definitywnie stanowisko tej gazety. I z jednej strony zauważyłem dziwny artykuł w The Economist, a z drugiej ten duży tygodnik organizuje wielką konferencję, gdzie przemówi jego redaktor naczelny, a mnie zapraszają jako jednego z mówców.

Dlatego nie sądzę, że taki jeden konkretny artykuł jest ostatecznym stanowiskiem całej redakcji. Czytam The Economist bardzo często i myślę, że absolutnie najsłabsze są te o Republice Czeskiej; nie tylko o Wacławie Klausie. Jest tam jeden człowiek, który posiada dziesięcioletni monopol na nasz kraj. Mieszka tutaj, w kawiarniach spotka się z określoną grupką i pisze zupełnie nieadekwatne, nierzetelne artykuły.

Zawsze podaję The Economist jako przykład rzetelnego dziennikarstwa. Kiedy jadę z państwową wizytą do Meksyku, Tajlandii, czy gdziekolwiek indziej, wtedy nie tyle potrzeba mi tych stustronicowych materiałów ministerstwa spraw zagranicznych. Wystarczy mi regularnie czytać The Economist i rzeczywiście z artykułu dowiem się o Tajlandii. Ale już piętnaście lat temu powiedziałem: uwaga , to myślałem sobie do chwili, póki nie zaczęli pisać o Republice Czeskiej. Wydaje mi się, że to nie jest najlepsze, a broń Boże, aby było tak samo mylące i o innych krajach. Sądzę jednak, że tak nie jest, ponieważ dla wielkich krajów The Economist ma szereg korespondentów, dla Stanów Zjednoczonych ma ich dwudziestu, trzydziestu. Dla Republiki Czeskiej ma jednego i to z siedzibą podobno w Warszawie. Ja bym tego nie przeceniał. Nie szalejmy z tym.

W grudniu doszło do bezpośredniego rozdźwięku między Panem i członkami delegacji Parlamentu Europejskiego. Wkrótce potem nie wprost skrytykował Pana francuski prezydent Sarkozy. Dlaczego to się zdarza wobec Pana, dlaczego to nie przydarza się innym europejskim mężom stanu, ale tylko Panu?

Nie powiedziałbym, że doszło do rozdźwięku między mną a tymi europosłami. To była dalece standardowa, zaplanowana wizyta przed rozpoczęciem naszej prezydencji , z grupą posłów Parlamentu Europejskiego, do której podchodziłem jak do jakiejkolwiek innej. Trzy godziny po ich wizycie mieliśmy tu, na Zamku w tym samym pokoju, pana Solanę, wysokiego przedstawiciela Unii Europejskiej, trzy czwarte godziny rozmawialiśmy absolutnie poważnie i przyjaźnie i do żadnego rozdźwięku między nami nie doszło. Tamten rozdźwięk nie był moim dziełem, bo gdybym chciał doprowadzić do rozdźwięku, musiałbym przerwać te negocjacje, a tych panów wyprosić z Zamku Praskiego. Ja niczego takiego nie zrobiłem, sądzę, że zachowałem się bardzo przyzwoicie.

A mimo to zasłużył Pan sobie na krytykę też u francuskiego prezydenta Sarkozy’ego.

To nie jest coś wyjątkowego. On żyje pewnymi koncepcjami i wątpię, aby przeczytał protokół z tego spotkania. Myślę, że ktoś mu coś nakukał a on chętnie to wykorzystał.

Kiedy rozprawialiśmy o tym, skąd bierze się strach — w cudzysłowie "Europy" lub europejskiej prasy, jak Pan sądzi, dlaczego Czechy miałyby czuć strach przed Europą? Pan wielokrotnie ostrzegał, że według Pana dzięki Traktatowi Lizbońskiemu pozbędziemy się większego zakresu uprawnień niż można sobie w tej chwili wyobrazić, i że to jest rzecz, która może zagrażać suwerenności państwowej Republiki Czeskiej. Dlaczego?

Nie boję się Europy, to znów jest mistyfikacja. Ja zasadniczo protestuję przeciwko fatalnemu ograniczeniu suwerenności Republiki Czeskiej i przeciw temu, że sprawy, o których właściwym jest decydować u nas, będą decydowane w Brukseli. Nie jest to „moje stanowisko”, że dochodzi do przeniesienia kompetencji z poszczególnych państw członkowskich na Brukselę. To nie jest stanowisko Klausa. To oczywista prawda, jasno zapisana w Traktacie Lizbońskim, gdzie jest wykaz kompetencji, które tak są przekazywane. A zatem już w ogóle to, że mówimy: według „waszego stanowiska”, tym pozbawiamy wiarygodności samą podstawę Traktatu Lizbońskiego. Przeciwko temu muszę zdecydowanie protestować i nie jest to porywczość, choleryczność, zrzędliwość, jeśli użyć tych trzech Pana określeń. Jest to po prostu wyraz tego, że w Traktacie Lizbońskim zapisano to jasno i zrozumiale dla każdego. Jest to z gruntu fałszywe, ponieważ potrzebujemy, aby decyzje podejmowano w miejscach, do których takie decydowanie przynależy. Coś rozstrzygamy – pomijając decyzje prywatne – na poziomie gmin, miast, regionów, państw i niewiele zostaje do rozstrzygania na poziomie całego kontynentu – powtarzam: strasznie niewiele.

Panie Prezydencie, proszę podać konkretny przykład, co Pana zdaniem jest poza rozsądnymi granicami zakresu, o którym miałaby decydować Unia Europejska zamiast Republiki Czeskiej, i według Pana, jak to wynika z Traktatu Lizbońskiego.

Konkretnych przykładów jest nieskończenie wiele i już nalegam, aby Pan podał mi przykład odwrotny – co koniecznie musi być decydowane na poziomie Unii Europejskiej. Policzyłbym to na palcach jednej ręki. Jedną sprawą jest co gdzie odpowiednie, a drugą sprawą jest sposób podejmowania decyzji. To są dwie odmienne kwestie. Podam zupełnie głupi przykład: niedawna decyzja ministrów rolnictwa, że byłoby mądrze w całej UE dawać szkolnym dzieciom każdego dnia owoce. Myśmy takiej próby za komunizmu doświadczyli i wiemy, że jest absurdalna. Choćby technicznie – do szkoły, która ma osiemset uczniów dodać dla każdego jednakowy kawałek jabłka: jak to dystrybuować, rozdzielać, składować, to bardzo trudne zadanie. Jednakże decydowano o tym przed Traktatem Lizbońskim, a zatem wymagana była jednomyślność. Ostatecznie z mediów wiemy, że nasz minister Gandalovič jako jedyny protestował przeciw tej ewidentnej głupocie. A ponieważ jeszcze nie obowiązuje Traktat Lizboński, to gdyby zechciał wytrwać, mógł powiedzieć nie i ta sprawa nie zostałaby uchwalona jako jednolita reguła dla wszystkich krajów. Pan minister Gandalovič powiedział później jednak: czułem się już tak osamotniony, że choć wiedziałem, że mógłbym to swoim wetem zatrzymać , to powiedziałem sobie, że nie będę o to walczył, podniosłem rękę i powiedziałem tak. Banalny, mały przykład. Poglądowa próbka, którą zapewne każdy z nas może zrozumieć.

A po Traktacie Lizbońskim?

Po Traktacie Lizbońskim będzie właśnie tego typu decydowanie na wszystkich szczeblach – to znaczy głów państw lub szefów rządów, na szczeblu ministerialnym – czy rolnictwa, czy innej dziedziny, więc tam już decyzje podejmowane są kwalifikowaną większością głosów, wtedy pan minister Gandalovič byłby bez mrugnięcia okiem przegłosowany, a wraz z nim jednak pozostałe 45 procent krajów Unii Europejskiej. Czy ten przykład jest zrozumiały, czy też to jest niezrozumiały przykład?

Ci, którzy wspierają czy akceptują, albo respektują Traktat Lizboński powiedzieliby Panu: ten instrument jest po to, aby Unia Europejska mogła funkcjonować szybciej i bardziej efektywnie.

Najszybszym systemem podejmowania decyzji jest system dyktatury jednego człowieka, który nie zmarnuje czasu na gburowate, porywcze i choleryczne komentarze tych, którzy nie zgadzają się z jego decyzjami. To bardzo szybki, efektywny system. W przeciwieństwie do niego wynaleziono metodę dłuższą, powolną, skomplikowaną, która nazywa się demokracja.

A Traktat Lizboński zmierza przeciw temu?

Traktat Lizboński jest metodą, jaka ma zbliżać do tego pierwszego i oddalać od drugiego.

Jeśli można, tylko proszę darować mi odrobinę uszczypliwości, bo mówił Pan o tych jabłkach, przecież Pan nadal jest ekonomistą, zwolennikiem wolnego rynku, i wie, że dystrybucja jabłek nie jest wcale nierozstrzygalnym problemem. Przypadkowo spytałem o to Pańskiego syna. I w jego szkole otrzymują to jabłko każdego dnia do obiadu. Czyli nie ma problemu z dystrybucją.

Nie jestem teoretykiem dystrybucji owoców, myślę jednak, że dowieźć milionowi dzieci codziennie jabłko, aby było słusznej wielkości, nie jest łatwo. Gdyby to miał być Pribináček [popularny w Czechach jogurt jabłkowy – przyp. tłum.] to jest to znormalizowane. Ale kiedy ma być jakiś kawałek jabłka, rzecz już się komplikuje. Nie jest to jednak istota sprawy. Sedno tkwi w tym, że o tym, czy w tej lub innej szkole chcą dawać dzieciom jabłka mają postanowić oni sami. Nie powinno wcale o tym decydować państwo. Ani nie powinien o tym decydować wojewoda. Jest to sprawa, o której nie powinien decydować ani burmistrz ani starosta. O tym powinna ta szkoła decydować sama

W 2008 obchodziliśmy 90-lecie współczesnej państwowości. Podczas tego okresu przeżywaliśmy dwie wojny, jeden wielki totalitaryzm. Dopiero o ostatnich 20 latach możemy powiedzieć, że żyjemy jako normalne, wolne, prosperujące społeczeństwo. A ci, którzy najbardziej złoszczą się na Pana, mówią: "Klaus w ogóle nie widzi, że możemy żyć w pokoju dzięki temu, że dobrze funkcjonuje projekt Unii Europejskiej”.

Nie, naprawdę nie widzę tego. Uważam to za jedno z największych podawanych nam oszustw. To, że Europa nie ma kolejnej wojny światowej, nie stało się dzięki Unii Europejskiej. Jeśli coś uniemożliwia wojny, to Sojusz Północnoatlantycki i gdyby ewentualnie jakiś wkład do tego wniosła Unia Europejska, nie byłoby to żadną wskazówką do tego, jak ma być wewnętrzna struktura stosunków w ramach Unii Europejskiej. Twierdzić, że więcej lizbońskich traktatów oddali jakąkolwiek wojnę, to już jest po prostu oczywista bzdura. Zgodziłbym się z tym, że zawarcie podstawowego traktatu tj. Traktatów Rzymskich z 1957, było kolejnym elementem zwiększonego „stowarzyszania się” – wstawmy to w cudzysłów – krajów europejskich. Każde takie „stowarzyszanie”, jest krokiem przeciwko wojnom. Ale czy więcej uprawnień ma otrzymać eurokomisarz Špidla, czy komisarz ten czy ów na przekór ministrowi kraju, jakim jest Republika Czeska, czy Portugalia, czy Finlandia, to z wojną nie ma nic wspólnego.

Tymczasem od 1 stycznia Republika Czeska będzie przewodniczyła Unii Europejskiej. A będzie to w czasie, kiedy cały świat w jakiś sposób stara się uporać z kryzysem gospodarczym.

Komisarz ds. handlu Verheugen powiedział, że oto zadaniem Czechów jest, by w Unii wynegocjować plan odnośnie postawy jaką Unia Europejska ma przyjąć wobec kryzysu. Co, Pana zdaniem, Czesi mogliby lub też powinni zrobić?

Nie sądzę, że pan Verheugen poważnie tak myśli. Czesi będą organizować specjalne spotkania, ale ich rola w tej sprawie nie będzie aż tak wielka. Naszemu rządowi, któremu bym dużo zarzucał, nie wymawiałbym jego dotychczasowego postępowania wobec kryzysu finansowego i gospodarczego. Nasz rząd pod tym względem należy do tej racjonalnej części władz Unii Europejskiej. Nie wzywa do szalonych, bezsensownych aktów, jak niektórzy inni prezydenci czy premierzy. Nasz rząd jest pod tym względem raczej po mądrzejszej stronie. Ministrowie Kalousek i Říman mają rozeznanie, którego nie mam powodu krytykować. Ale Pan przecież dobrze wie, że w tej samej chwili pan prezydent Francji zwołuje kolejny szczyt ekonomiczny, czym afirmuje: ja, wielki prezydent wielkiego kraju, chcę dalej o tym stanowić. Ja jemu tego nie odbiorę, on ma do tego wystarczająco siły politycznej, aby coś takiego załatwić.

A my nie?

Na pewno nie mamy takiej siły politycznej, jaką ma francuski prezydent.

Jak widzi Pan swoją rolę podczas przewodnictwa Czeskiej Republiki?

Rolę swoją widzę jako rolę niedominującą i w tym sensie szukamy racjonalnego podziału pracy między prezydentem i premierem. Pewne kroki w zakresie podziału zadań są już zrobione. Myślę, że ostatecznie nie jest to jeszcze gotowe.

Jeszcze nie jest to dokładnie uzgodnione? Przecież reflektory w całej Europie są w tym momencie skierowane tylko na Pana. Nie na premiera Topolánka. Wszyscy chodzą wokół premiera Topolánka, mówią: faktycznie masz głupio, ty tam masz tego Klausa.

Oczywiście, nie będę żadnym destruktorem relacji w Europie, wszyscy to wiedzą. Destruktorami są panowie Pöttering i Cohn-Bendit. Ja na pewno nie. Po mnie nie ma co spodziewać się żadnych dramatycznych wystąpień. Swoją wypowiedź o tym, co sądzę o sprawach europejskich, będę miał 19 lutego w Parlamencie Europejskim. Chociaż spodziewam się, że maoistowscy posłowie typu Cohn-Bendita mogą tam zorganizować demonstrację albo gwizdać, albo wezmą bębny czy coś takiego i będą starali się zakłócić to moje wystąpienie. Jednak ja wygłoszę tam uprzejme, rozsądne przemówienie, w którym będę prezentował niektóre swoje koncepcje o tym, jak powinien przebiegać rozwój w Europie.

Uprzejme, rozsądne przemówienie, Pan to oczywiście potrafi, ale jednak pasuje tu jedno przysłowie, które mówi, że tygrys nie żre rzodkiewek.

Więc nie będę „żreć” – jak Pan powiada – niektórych tamtych posłów. Ale nie o to chodzi.

Uważam – po wystąpieniu noworocznym – wypowiedź 19 lutego w Parlamencie Europejskim za takie moje drugie znaczące wystąpienie bieżącego roku. Niemniej 7 stycznia będzie tu z wizytą Komisja Europejska, więc mogę przyjąć pana Barroso i wszystkich innych eurokomisarzy tutaj na Zamku Praskim. Czyli będzie to pewne konkretne wydarzenie, kiedy będzie okazja o czymś porozmawiać.

Zmieńmy temat. Co niezbędnego powinien uczynić czeski rząd w tej sytuacji, jaką mamy obecnie, gdy staje w obliczu tego, że kryzys – nie finansowy, ale w wyniku recesji u naszych kontrahentów – przenika do Czech? Co powinien robić? Czy może w tej sytuacji coś robić i ma coś zrobić?

Na pewno nie ma w ręku żadnej czarodziejskiej różdżki, którą mógłby machnąć i kryzys rozwiązać. Nic takiego w żadnym wypadku nie ma. Z pewnością nie powinien zapuszczać się w superregulacyjne awantury. To jest moje wyraźne zalecenie. Brak jest popytu i gdyby w jakiś sposób wprowadził pewne dawno już planowane projekty infrastrukturalne, byłoby to pewnie trochę użyteczne. Zaleciłbym czeskiemu rządowi choćby taki krok: Ogłosiłby, że na obecną chwilę zawieszone są prawa zielonych do blokad na budowach autostrad. Skutkiem tego natychmiast rozpocząłby się boom budowlany a gospodarka rozruszałaby się. Przypadkowo spotkałem się w ostatnich dniach z szefami naszych wielkich firm budowlanych i oni mówią: znów wszystko na trzy lata się zahamowało, bo znów ci i tamci zieloni postawili swoje żądania, aby droga prowadziła tędy czy gdzieś indziej. Czyli nie będzie się budować. Więc gdyby choć ten rząd chciał coś zdziałać, musiałby z pomocą parlamentu powiedzieć: jesteśmy w nadzwyczajnej sytuacji, powstrzymajmy te protesty i trochę dajmy szansę jakimś firmom i ludziom popracować.

Spróbujmy to odwrócić, gdy Pan spojrzy na rząd, na sytuację w parlamencie, czy Pana zdaniem to ma sens, aby ten rząd dalej funkcjonował. Nie powinno się powiedzieć całkiem otwarcie, że lepiej byłoby dążyć do wcześniejszych wyborów, niż tak się martwić?

Jedną rzeczą jest to, aby rząd próbował znaleźć porozumienie w całym spektrum politycznym, że jesteśmy w wyjątkowo trudnej sytuacji, i my – rząd – chcemy przedstawić pakiet pewnych postępowań i poprosimy opozycję, połączcie się z nami w tej sprawie. Sądzę, że to mógłby być pierwszy krok.

Oznacza to jakiś wariant umowy z opozycją na nadzwyczajny okres?

Powiedziałbym, że mogą ugodzić się ad hoc o pakiecie przeciwkryzysowym i nie nadawajmy temu żadnych etykiet. Myśmy również porozumieli się w taki sposób dziesięć lat temu z Milošem Zemanem. Podczas konferencji prasowej nadałem temu nieznane przedtem określenie „umowa opozycyjna”, ponieważ chciałem nadać temu dość jasną etykietkę. Ale zajmijmy się tu poważnymi sprawami.

Zatem zaleciłby Pan Mirkowi Topolánkowi, aby do tego czasu spróbował ugodzić się z opozycją w sprawie tego, co można jeszcze zrobić?

Myślę, że to by nie zaszkodziło.

Mirek Topolánek mówi, że jeżeli jego rząd ma w ogóle sens albo powód do istnienia, to jest to promocja amerykańskiej stacji radarowej u nas, a przez to wzmocnienie naszej więzi ze Stanami Zjednoczonymi. Może Pan to widzi – nie wiem, czy widzi Pan podobnie, ale i Pan jest za radarem. Z drugiej strony, wielu krytyków określa Pana jako łagodnego rusofila, który próbowałby coraz więcej związać Republikę Czeską tym kierunkiem. Jaką rolę, według Pana, ma w czeskiej polityce zagranicznej odgrywać nasz stosunek z Rosją – krajem, którego jakoś naturalnie się obawiamy?

Etykiety mojego rusofilstwa są doprawdy tak śmieszne, że wydaje się zupełnie zbytecznym, abym o tym w ogóle mówił w poważnej gazecie, za jaką uważam Hospodářské nowiny. To piszą przeciw mojej osobie niektórzy zawzięci, nienawistni, choleryczni, porywczy, gburowaci ludzie. Radar jest pewnym wyrazem naszego zainteresowania trwałymi i solidnymi stosunkami ze Stanami Zjednoczonymi. Było to także tak interpretowane z mojej strony, w ten sposób rozmawiałem o tym z prezydentem Bushem i innymi amerykańskimi politykami. Żeby radar był gwarancją tych stosunków, jak to interpretują panowie Topolánek, Schwarzenberg, Vondra, tego bym nie widział. Jest to wkład do gwarancji, ale by była to gwarancja sama w sobie, nie przesadzałbym. Orientowanie krajowej i zagranicznej polityki państwa przede wszystkim na zatwierdzenie sprawy radaru, wydaje mi się ulubionym gestem pana Topolánka; nic więcej, nic mniej.

A rola Rosji w czeskiej polityce zagranicznej, jako kraju, wobec którego mamy naturalne obawy?

Odnośnie Rosji nie mam obecnie żadnych wielkich obaw. A rola Rosji w naszej polityce zagranicznej wcale nie jest szczególna. Tylko medialnie ktoś ją wciąż wyciąga jako szczególną. Myślę, że obecnej chwili przyjęliśmy, że Rosja nie jest spadkobiercą Stalina czy Breżniewa, że jest to normalny kraj. Zachowujemy się względem niej w zwykły sposób. Ale niektórzy ludzie wciąż widzą za każdym rosyjskim politykiem Stalina z Breżniewem, dlatego zachowują się po naszej stronie nienormalnie. Nie powiem nic innego. Tę postawę określić jako rusofilstwo jest niegodnym i śmiesznym. Bierzmy Rosję jako normalny kraj, który także próbuje po tych okropnych, po tysiąckroć okropniejszych siedemdziesięciu latach komunizmu, jakoś normalnie się rozwijać. Nie róbmy z nią nic więcej, ani mniej.

Myślę, że w roku 40 rocznicy okupacji naszego kraju mnóstwo ludzi musiało przestraszyć to, co działo się w Gruzji.

Jeśli stali się ofiarą sensacyjnej reklamy, mogło to ich przestraszyć. Póki używać będą własnego rozumu, wątpię, aby ich to przestraszyło. Zdecydowaną większość ludzi, oprócz niektórych komentatorów waszych i innych gazet, to nie przestraszyło. Ich może wystraszyło, albo może też nie wystraszyło, ale długo już nie mieli o czym pisać, więc naślinili ołówek i znów od nowa o tym piszą. Nie uważam, że Rosja napadła na Gruzję. Myślę, że tak nie myśli też zdecydowana większość obywateli naszego kraju.

Jest Pan co do tego znowu w wyraźnej opozycji wobec…

Nie jestem w opozycji wobec nikogo. Konstatuję podstawowe zjawiska widoczne dla każdego człowieka o otwartych oczach. Jeśli ktoś mówi coś odwrotnego, to świadomie nie mówi prawdy i celowo tworzy fałszywe pozycje dla innej formy swojej polityki zagranicznej. Ja jedynie konstatuję rzeczywiste fakty i z nikim nie walczę.

Gdy Pan oceniał miniony rok, przypomniał Pan, że sam George Bush w swoim ostatnim wywiadzie przyznał, że jego największym błędem było, że uwierzył informacjom o broni masowego rażenia w Iraku. Pan był swego czasu bardzo krytykowany za to, że zwątpił w istnienie broni masowego rażenia, podczas rozmowy z byłym ambasadorem, to był Cabanis, dobrze pamiętam, z Cabanisem.

To nie był Cabanis, to był ambasador Stapleton.

Pomyliłem się więc. Czuł Pan zapewne satysfakcję, kiedy usłyszał Pan to z ust George'a Busha?

Nie czułem żadnej satysfakcji. Od początku było to oczywiste. Wiedziałem to od początku, a ze mną miliony normalnych myślących ludzi. Fakt, że do tego dojrzał sam prezydent Bush, to inna sprawa. Niemal pomyślałem, że dawno już dojrzał do tego , ale nowym jest, że powiedział to tak otwarcie. Chciałbym tylko wiedzieć, czy ci wasi komentatorzy powiedzą: aha, w takim razie ten Klaus miał tu rację. Obawiam się jednak, że to nigdy się nie stanie.

Dlatego już wcześniej wspomniałem o opozycji, kiedy mówiliśmy o Gruzji. Pan bardzo często staje w konflikcie tak z poglądami polityków, jak i poglądami komentatorów, dziennikarzy, w różnych kluczowych sprawach – Unii Europejskiej, globalnego ocieplenia, wojny w Gruzji, wojny w Iraku. Nie sądzi Pan, że właśnie przez to może Pan ludzi drażnić i męczyć i że potem po prostu trudno im przyznać Panu rację.

Panie redaktorze, widzę to całkiem przeciwnie, a jeżeli tym Pana męczę, to jest to smutne.

Mnie oczywiście nie.

Mam oczy otwarte i było oczywiste, że w Iraku nie ma żadnej broni masowego rażenia. Wszyscy rozsądni ludzie wtedy to mówili i to samo mówią obecnie. Czym Klaus kogoś uraża? Jest oczywistym, że pan Saakaszwili wtargnął do Osetii Południowej, a nie odwrotnie. Nie jest to żaden mój wymysł. Nie stałem tam na granicach, aby to filmować czy strzelać, ale odbieram wiarygodne informacje. Jeżeli mówimy o globalnym ociepleniu, wiem, że w ciągu stu lat temperatura na Ziemi wzrosła o 0,74 setnych z jednego jedynego stopnia Celsjusza, więc nie panikuję nad globalnym ociepleniem. W ten sposób możemy rozmawiać o jednej sprawie po drugiej. Nie wiem, dlaczego miałbym tym ludzi drażnić. Jeśli drażniące jest to, że w końcu okaże się, że mam rację, wtedy w porządku, to niech drażni.

Myślę, że to doskonała kropka na koniec wywiadu. Dziękuję, Panie Prezydencie.


Petr Šimůnek, Hospodářské noviny, 2 styczeń 2009
Za: http://www.klaus.cz/klaus2/asp/clanek.asp?id=P7wVzUinbxff
Przekład: Krystyna Greń

dodajdo.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz