środa, 31 marca 2010

Niech wygra najgodniejszy - Apel otwarty o debatę publiczną między kandydatami prawicy



W swoim felietonie z dnia 30 marca 2010 wygłoszonym na antenie Radia Maryja (Po prawyborach w PO, 2010-03-30.mp3) red. Julia M. Jaskólska wyraziła pogląd, że w nadchodzących wyborach prezydenckich przeciwnikiem kandydata Platformy Obywatelskiej Bronisława Komorowskiego, wspieranego przez Wojskowe Służby Informacyjne, będzie"wedle wszelkiego prawdopodobieństwa" Lech Kaczyński. W mniemaniu red. Jaskólskiej zwycięstwo Bronisława Komorowskiego będzie zwycięstwem wspierającej go agentury WSI, a klęską "obozu niepodległościowego" w jego walce o Polskę i początkiem jego końca. Dlatego, zdaniem p. Jaskólskiej, tacy kandydaci jak Marek Jurek, Kornel Morawiecki, Ludwik Dorn, czy Zdzisław Podkański, jeżeli nie zrezygnują z kandydowania na rzecz Lecha Kaczyńskiego, będą działać jedynie na rzecz rozproszenia głosów i będą rzekomo tworzyć swego rodzaju "rozszerzony sztab wyborczy" Bronisława Komorowskiego.

Z obszernego wywodu na temat działalności WSI poprzedzającego konkluzję na temat wyborów p. Jaskólska najwyraźniej usiłuje wzbudzić w słuchaczach Radia Maryja niechęć wyborców do wymienionych kandydatów, sugerując, iż działać oni będą na szkodę Polski, jeśli będą dalej upierać się przy swoim kandydowaniu, gdyż będą oni nie tylko "rozszerzonym sztabem wyborczym" Bronisława Komorowskiego, ale - jak można wnosić - także swego rodzaju wykonawcami planów postkomunistycznych wojskowych służb specjalnych, wykorzystujących wybory prezydenckie, by tym sposobem uzyskać kontrolę nad Urzędem Prezydenta RP.

W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak przypomnieć szereg faktów, bez których obraz sytuacji przedstawiony przez red. Julię M. Jaskólską mógłby nabrać pozorów prawdopodobieństwa. Oto one, w bardzo wielkim skrócie:

1. Lech Kaczyński przystąpił do wyborów 2005 r. pod hasłem "Warto być Polakiem", lecz wiele jego działań jako prezydent przeczy temu hasłu. Natychmiast po objęciu urzędu Prezydenta RP wprowadził on dziwny zwyczaj corocznego obchodzenia w Pałacu Prezydenckim żydowskiego święta Chanuki, zwyczaj przestrzegany skrupulatnie po dziś dzień. Przystąpił też do realizacji obietnicy złożnej wcześniej środowskom żydowskim w sprawie spełnienia przez Polskę ich bezpodstawnych roszczeń na zawrotną sumę 65 mld USD. Później, na jesieni 2006 r usiłowano w Sejmie, w którym PiS wraz z ugrupowaniami koalicyjnymi był główną partią rządzącą, zrealizować dokonane na wiosnę 2006 w USA ustalenia, przyjmując za podstawę niewycofany projekt rządu Marka Belki (SLD). Innym dokonaniem Lecha Kaczyńskiego jako prezydenta RP, sprzecznym z głosznym wcześniej hasłem "warto być Polakiem", było przywitanie reaktywacji w Polsce żydowskiej masońskiej struktury B'nei B'rith, w dodatku w skandaliczny sposób dezawuujący już w pierwszym zdaniu decyzję prezydenta Mościckiego z 1938 r. Wcześniej jako minister sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka (AWS) zablokował ekshumację w Jedwabnem, uniemożliwiając ustalenie rzeczywistej liczby ofiar i to w momencie, gdy okazała się ona blisko 8-krotnie niższa od oficjalnie przyjmowanej liczby 1600 osób. Znane zaangażowanie się Lecha Kaczyńskiego jeszcze jako prezydenta m. st. Warszawy w budowę Muzeum Żydowskiego, kontytuowane w okresie prezydentury dopełnia tylko tego obrazu, mówiącego raczej, że warto być nie-Polakiem.

2. Lech Kaczyński, podobnie jak jego rodzime ugrupowanie PiS, nie reprezentuje bynajmniej idei niepodległości Polski, nie może więc w związku z tym należeć do obozu niepodległościowego. Wprawdzie w wyborach 2005 zdawał się opowiadać w swoim programie wyborczym przeciwko wszelkim europejskim projektom federacyjnym, zakładającym utworzenie europejskiego superpaństwa. Wyborca na podstawie programu PiS w zakresie polityki europejskiej miał prawo wnosić, iż prezydent z ramienia PiS będzie opowiadał się przynajmniej za taką ograniczoną suwerennością Polski, jaka wynikała ze względnie równoprawnego członkostwa w europejskiej wspólnocie gospodarczej. Tymczasem pod pozorem obrony polskiego interesu narodowego, symbolizowanej przez tzw. system pierwiastkowy, Lech Kaczyński podpisał traktat lizboński jawnie sprzeczny z Konstytucją RP, zmierzający do likwidacji zarówno państwa polskiego jako takiego, nadto do unicestwienia polskiej tożasamości narodowej. Co więcej, uczynił tak nie poddawszy nawet tego trakatu pod ocenę Trybunału Konstytucyjnego przed podpisaniem, do czego miał jedyne, konstytucyjnie wyłącznie jemu zawarowane prawo - a także obowiązek. Przypomnijmy w tym miejscu zwłaszcza pamiętny list ks. prof. Jerzego Bajdy z listopada 2007, przestrzegający Lecha Kaczyńskiego, iż "oddanie komuś suwerenności będzie aktem zdrady najwyższego stopnia".

3. Ani Lech Kaczyński, ani jego rodzima partia PiS nie jest w znakomitej swojej większości prawicowa, ani też nie może być uważana za katolicką, skoro - jak wskazują fakty - w istocie uczynione zostało wszystko, co w ich mocy, ażeby nie doszła do skutku przygotowywana zmiana konstytucji, która miała gwarantować ochronę życia od poczęcia. Jest to co najwyżej centrowo lewicowa partia politycznych hipokrytów, stwarzających pozory prawicowości i katolickości. Okoliczności tej sprawy są właśnie przedstawiane bliżej w innym miejscu i tutaj można ograniczyć się jedynie do zasygnalizowania tej kwestii.

4. Ani przywodcy PiS, ani kierowane przez nich ugrupowanie, nie różnią się w sposób bardziej zasadniczy od Platformy Obywatelskiej, opanowanej, jak słyszymy, przez postkomunistyczne Wojskowe Służby Informacyjne. Bowiem nalezy pamiętać, że jeszcze na wiosnę 2005 r., przed wyborami, Jarosław Kaczyński, przyszły premier, wystąpił w postkorowskiej, pod wieloma względami antykatolickiej i antynarodowej Fundacji Batorego ze znamiennym expose. Oświadczył się w nim z zamiarem wyeliminowania ze sceny politycznej Ligi Polskich Rodzin i Samobrony, ugrupowań określanych jako "radykalne" i zajęcia ich miejsca, co oznacza - przechwycenia naturalnego elektoratu tych partii. Później, nieomal od samego początku utworzenia większościowej koalicji rządzącej na jesieni 2006, przywódcy PiS, korzystając z prerogatyw władzy, jakie dawały im uzyskane podstępnie stanowiska rządowe, poszukiwali tzw. haków na swoich "radykalnych" koalicjantów. Oznaczało to świadome działanie w kierunku rozpadu rządzącej koalicji i przedterminowych wybor, co też nastąpiło w październiku 2007. Dodajmy, iż już na wiosnę 2007 r. było jasne, że PiS nie jest w stanie wyjść z tych przedterminowych wyborów zwycięsko. To z kolei oznaczało świadomy zamiar PIS-u, by oddać władzę Platformie Obywatelskiej, mając - podkreślmy - pełnię władzy wykonawczej (prezydent i premier z PiS) oraz większość we władzach ustawodawczych (Sejm i Senat). W istocie nie można zrozumieć polityki PiS w latach 2005-2007, a także obecnej, bez złożonej w lutym 2005 w Fundacji Batorego obietnicy marginalizacji (zredukowania do zera) ugrupowań "radykalnych" i koncepcji doprowadzenia do przedterminowych wyborów. A zatem przedstawianie obecnie PiS jako swego rodzaju koła ratunkowego dla Polski przed zalewem ze strony Platformy Obywatelskiej, opanowanej - jak słychać - przez WSI, wydaje się być znacznym nadużyciem. Bowiem to właśnie PiS jest odpowiedzialny za to, że Polską dziś rządzi Platforma Obywatelska - czytaj postkomunistyczne wojskowe służby specjalne, bo właśnie świadomie i celowo przekazał władzę w ich ręce.

O błędach i wypaczeniach przywódców PiS i całego tego ugrupowania można by jeszcze pisać długo, lecz nie taki jest cel tej wypowiedzi. W chwili, gdy istotnie ważą się losy Polski z pewnością sprawa rozbicia głosów, które w pierwszej turze wyborów prezydenckich może, choć nie musi, przechylić szalę na korzyść Platformy Obywatelskiej, jest zagadnieniem istotnie jednym z pierwszoplanowych. Nie oznacza to jednak, by należało tych, którzy w okresie swoich rządów, robiąc użytek z uzyskanej przez siebie władzy w państwie, działali na ewidentną szkodę dla Narodu i Państwa polskiego, ponownie wysuwać w wyborach z zamiarem ponownego powierzenia im steru nawy państwowej. Z całą pewnością nie może być tak, iżby przestępca ze swego przestępstwa odnosił korzyść i otrzymywał nagrodę w postaci ponownego wyboru. Nie może być tak, że zamiast niezbędnego w tej sytuacji podsumowania ich dotychczasowych dokonań, będzie zamykać się usta ich przeciwnikom, pozbawiając zarazem wyborców należnej elementarnej wiedzy na temat proponowanych kandydatów. Nie może być też tak, że ponownie, jak poprzednio w takich razach, na jasnogórskich wałach zostanie objawiony "jedynie słuszny" kandydat, tak słuszny, że nie ma dlań alternatywy. Nie może być wreszcie tak, iż rzecznikom prawdy w życiu publicznym i dobra wspólnego zamykać się będzie usta niby żartem wypowiedzianym szantażem, prawie pomówieniem, że działają na zlecenie służb specjalnych, na szkodę Polski. To właśnie takie metody polemiki i takie argumenty w debacie publicznej najpewniej oznaczać będą koniec wolnej myśli, wolnych przekonań i wolnej Polski. A co najistotniejsze - koniec obowiązującego dotąd systemu wartości!

W tej sytuacji nasuwa się jeden prosty wniosek - potrzebna jest publiczna debata, na antenie Radia Maryja i Telewizji "Trwam", lub w innym w miarę obiektywnym medium, z udziałem kandydatów, którzy mają jakąś szansę, iż zbiorą 100 tys. podpisów poparcia dla swojej kandydatury. Niech wygra ten, który będzie dla wyborców najbardziej uczciwy, najbardziej wiarogodny - dający przynajmniej nadzieję, że on nie zawiedzie. Niech wygra najgodniejszy.


dodajdo.com

6 komentarzy:

  1. Najlepiej będzie jak do debaty staną bracia Kaczyńscy

    OdpowiedzUsuń
  2. Można pójść jeszcze dalej w zaproponowanym kierunku: niech Lech Kaczyński debatuje sam ze swoim odbiciem w lustrze, a potem niech sam się wybierze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Rzecz w tym że polska prawica NIE MA godnego reprezentanta na prezydenta!

    Nie jest problemem, życiorys, osiągnięcia czy poglądy - ale sam fakt że we współczesnej demokracji one NIC nie znaczą jeśli nie stoi za nimi ogromna dawka populizmu.

    Tymczasem środowiska prawicowe zamiast jednoczy c siły i promować wąską grupę ludzi którzy mają szanse zaistnieć w mediach i świadomości społeczeństwa, wciąż tkwi we wzajemnych sporach doktrynalnych i przekomarzaniu się kto jest "bardziej polakiem i prawicowcem".

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że sposób formułowania problemu określa zarazem sposób jego rozwiązania, a nawet w jakimś stopniu przesądza, czy takie rozwiązanie jest w ogóle możliwe. Według mnie trzeba by najpierw wyjaśnić sobie, co to znaczy "NIE MA": czy tej ktoś w ogóle nie istnieje, czy jest on dla nas "nie do pomyślenia", czy tylko nie potrafimy go wskazać w chwili obecnej, czy też nie mamy najmniejszego pojęcia, co zrobić, żeby MÓGŁ BYĆ. Od naszego wyboru, na które z tych pytań zechcemy odpowiedzieć, lub też nie, i w jaki sposób postawimy następne pytania, zależeć będzie, czy uda się nam znaleźć właściwe rozwiązanie, czy też nie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Można oczywiście przekomarzać się co do sposobu stawiania problemów, ale to nie zmienia faktów - nie zaklniemy rzeczywistości naszym chciejstwem. Sondaże opinii publicznej są kłamliwe, to wiem,y, ale wystarczy kwerenda po znajomych z pracy - ilu rzeczywiści prawicowych polityków rozpoznają i na kogo gotowi byli by oddać głos.
    Nie ukrywam, że najbliżej mi mentalnie do Korwina Mikke i ... Dorna - jeśli któryś z ich osiągnie pozycję startową do wyścigu o prezydenturę to ma mój głos.

    Radosnych Świąt Zmartwychwstania Pańskiego
    Maciej

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie chodzi tu bynajmniej o zaklinanie rzeczywistości, tylko o realne wpływanie na nią, a to zależy od sposobu myślenia, od naszego podejścia do problemu. Można sobie powiedzieć, jak to się często czyni, że "na nic nie mamy wpływu", zwłaszcza - jak w tym przypadku - na mechanizm wyłaniania kandydata, na to jaki warunki powinien on spełniać, żeby objąć dane stanowisko. Ale można też zakwestionować dotychczasowy sposób postępowania, jeżeli wydaje się on niesłuszny i próbować wskazać właściwszy, w ramach posiadanych możliwości, na tyle, na ile to możliwe.
    Jeśli chodzi o wiarygodność sondaży - oczywiście, celem tego sondaźu nie jest wykazanie z dokładnością do 1 proc., który z kandydatów i jakim poparciem się cieszy i który powinien być w związku z tym wybrany, a który nie. Chodziło raczej o ocenę stopnia zróżnicowania, jeśli chodzi o wyborcze preferencje. I w tym przypadku, nawet przy takiej niewielkiej i dalece niereprezentatywnej próbie, jak Goście na tym blogu, widać, że jest ono znaczne. Z całą pewnością dotychczasowe wyniki sondażu nie uprawniają do tego, by lansować jednego tylko kandydata w sposób arbitralny wykluczając innych, a przy tym uniemożliwiając jakąkolwiek dyskusję: zarówno pod względem personalnym, etyczno-moralnym, politycznym, czy szerzej - merytoryczno-programowym. Przeciwnie - wyniki tej raczej potwierdzają one, że debata publiczna jest potrzebna, a nawet niezbędna.
    Sympatie polityczne, takie czy inne można mieć, ale ostateczna decyzja wyborcy z pewnością nie tylko na nich się będzie opierać. Myślę, że byłaby ona bardziej przemyślana w przypadku, gdyby debata, o którą apeluję, rzeczywiście się odbyła.
    Dziękuję za komentarz. Wzajemnie - wesołych, zdrowych, spokojnych Świąt Wielkanocnych. Jerzy

    OdpowiedzUsuń