czwartek, 30 czerwca 2011

Jarosław Kaczyński i jego "w jakiejś mierze" tylko wiarygodny politycznie PiS



Ogłoszony został właśnie nowy, piękny, chwytający za patriotyczne serca program wyborczy "Prawa i Sprawiedliwości": "żeby Polska była demokratyczna, solidarna a nawet bezpieczna". Ale żeby Polska mogła ten wspaniały program zrealizować, "musi być demokratyczna, praworządna i w jakiejś mierze suwerenna".

Ów rzucający się w oczy relatywizm w odniesieniu do nader trudno stopniowalnego pojęcia suwerenności trafnie wytknął już prezesowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu Stanisław Michalkiewicz w swoim felietonie pt. Inaczej będzie! .

Popularny ten felietonista zwrócił uwagę na fakt, że "miara" suwerenności Polski została zdefiniowana w sposób wystarczająco jednoznaczny przez traktat akcesyjny, a następnie przez traktat z Lizbony:
"w traktacie lizbońskim zawarta jest zasada lojalnej współpracy, zgodnie z którą każdy nieszczęśliwy kraj członkowski UE MUSI powstrzymać się przed każdym działaniem, które MOGŁOBY zagrozić realizacji celów Unii. A kto wie, co mogłoby zagrozić realizacji celów Unii? Wiadomo – tylko władze Unii Europejskiej, bo któż inny może kompetentnie określić zarówno cele Unii, jak i możliwe zagrożenia? W tym kontekście patetyczne deklaracje naszych Umiłowanych Mężyków Stanu, czego to oni nie zrobią, są rodzajem groźnego kiwania palcem w bucie".


Ze swej strony do powyższego winniśmy koniecznie dodać m.in. słynną Deklarację 17. Aktu Końcowego, która to Deklaracja w swym brzmieniu jest w praktyce równoważna usuniętemu ze względów taktycznych artykułowi II-6 Konstytucji dla Europy, ustanawiającemu bezwzględną nadrzędność prawa Unii Europejskiej nad całym prawem krajowym państw-członkowskich, z ich konstytucjami włącznie.

Co w konsekwencji oznacza: likwidację suwerenności narodowych i utworzenie na ich połączonych terytoriach jednego superpaństwa europejskiego, posiadającego własną osobowość prawną, chwilowo tylko (znów ze względów taktycznych) bez takich atrybutów odrębnej państwowości, jak hymn, flaga, czy jednostka monetarna.

Trudno w tym miejscu przypominać całą długą, zawikłaną i celowo zaciemnioną (także przez PiS) historię ratyfikacji tego Traktatu. Należy przynajmniej wspomnieć o tym, o czym się na ogół nie pamięta, lub nie chce się pamiętać. Mianowicie o tym, że o zaakceptowaniu przez Lecha Kaczyńskiego, jako prezydenta RP, w Brukseli w czerwcu 2007 założeń Traktatu Reformującego, nazwanego później Lizbońskim, zadecydował w istocie sam Jarosław Kaczyński. Stało się to bezpośrednio po telefonicznych rozmowach Jarosława Kaczyńskiego, jako premiera rządu RP, z interweniującymi u niego francuskim prezydentem Nicolasem Sarkozy'm i premierem Wielkiej Brytanii Gordonem Brownem.

Później nie kto inny, tylko sam Jarosław Kaczyński, jako już były premier, a wciąż aktualny prezes PiS, dostarczył 1.04.2008 8-9 głosów podczas głosowania nad ustawą wyrażającą zgodę Sejmu na ratyfikację, bez których to głosów PiS ratyfikacja traktatu nie byłaby po prostu możliwa.

Jeszcze później, bo w okresie poprzedzającym podpisanie ustawy ratyfikacyjnej przez Lecha Kaczyńskiego, jako prezydenta RP. tenże sam Jarosław Kaczyński, dał na antenie Radia Naryja (28.05.2009) wyraz swojemu nader specyficznemu pojmowaniu suwerenności Polski.

Otóż, według ówczesnych słów prezesa PiS, państwa członkowskie tracić miały suwerenność bynajmniej nie w wyniku przyjęcia Traktatu Lizbońskiego jako takiego, gdyż - jak twierdził - "w obecnej wersji nie niesie on niebezpieczeństw dla Polski". W ówczesnej ocenie Kaczyńskiego "sam Traktat nie odbierał krajom członkowskim atrybutów niepodległości". Niebezpieczeństwo dla suwerenności i niepodległości Polski miało się według niego pojawić tylko i jedynie wówczas, gdyby Traktat ten nie uzyskał akceptacji wszystkich członków Unii Europejskiej.

Zatem, zdaje się wmawiać nam prezes PiS, jeżeli wszystkie państwa członkowskie zgodnie zaakceptują Traktat, z suwerennością i niepodległością Polski jest wszystko w najlepszym porządku. Do tego stopnia w porządku, iż nie zachodzi najmniejsza potrzeba, aby przynajmniej Trybunał Konstytucyjny zbadał zgodność traktatu z Konstytucją RP.

Przypomnijmy w tym miejscu - chodzi o traktat będący traktatową wersją odrzuconego w referendach we Francji i w Holandii traktatu o nazwie "Konstytucja dla Europy", z którego, zdaniem Kaczyńskiego, żadne zagrożenia dla suwerenności i niepodległości Polski nie płynie.

Niejako automatycznie słowa wypowiedziane przez Jarosława Kaczyńskiego przywodzą na myśl sławetne zapewnienia Aleksandra Kwaśniewskiego, jako prezydenta RP, w przeddzień referendum akcesyjnego, iż Polska, wchodząc do Unii Europejskiej, nic a nic, w żadnej mierze nie straci swej suwerenności.

W świetle najnowszego programu wyborczego PiS AD2011 okazuje się, że ilekroć mowa o suwerenności czy niepodległości Polski, trzeba je pojmować jako "suwerenność w jakiejś mierze" i "niepodległość w jakiejś mierze". I to zarówno w odniesieniu do obecnego jak też wszystkich przeszłych (niedokonanych, niestety, i to w znacznej mierze) programów wyborczych kierowanych do patriotycznego elektoratu przez to, niestety, jedynie "w pewnej mierze wiarygodne politycznie ugrupowanie.

Dostatecznych dowodów jego wręcz programowej zdradliwości dostarcza m.in. program wyborczy PiS z 11.06.2004, zatytułowany "Europa solidarnych narodów” - program polityki europejskiej Prawa i Sprawiedliwości.

Czytamy tam m.in.:
[My, PiS] "Uważamy, że prezentacja opcji federalistycznej jako narodowej ofensywy jest fałszem skrywającym prawdziwie skutki takiego rozwiązania. Opcja ta oznacza nie tylko utratę tych kompetencji państwowych, bez których trudno wyobrazić sobie zachowanie suwerenności, ale także ryzyko demobilizacji narodowej w obliczu zadań, w których nikt nas nie zastąpi."

"W debacie nad kształtem Unii Europejskiej przedstawiamy ideę Europy Solidarnych Narodów i pozytywną wizję kształtu unijnych instytucji."

"Celem UE nie jest [tj. nie powinno być, lecz się do tego zmierza - przyp. red.] zastępowanie państw narodowych, tworzenie jakiejś europejskiej struktury superpaństwa, lecz w myśl zasady subsydiarności pomaganie państwom narodowym w realizowaniu ich zadań wobec coraz silniejszych i coraz bardziej wyrazistych wyzwań globalizacji."

"Nowy traktat konstytucyjny Unii powinien potwierdzić podstawowe znaczenie wartości płynących z chrześcijaństwa dla ładu społecznego, praw osoby ludzkiej, praw rodziny i narodów."

"Usunięcie chrześcijaństwa z projektu nowego traktatu o UE jest wyrazem historycznego fałszu i pociąga za sobą negatywne konsekwencje w dziedzinie interpretowania praw osoby ludzkiej, praw rodziny i podstawowych wartości społecznego ładu."

"Wraz z antychrześcijańską cenzurą, projekt nowego traktatu dla Europy, degraduje pozycję rodziny w stosunku do obowiązujących po II Wojnie Światowej standardów prawa międzynarodowego."

"Nowy traktat dla Europy chce być aktem nadrzędnym wobec konstytucji państw członkowskich, co stanowi novum w samej Unii. Polska konstytucja wyraża zasadę prymatu norm konstytucyjnych w stosunku do umów międzynarodowych i przepisów wydawanych przez Unię Europejską. Próba zmiany hierarchii prawnej na niekorzyść konstytucji narodowych wraz z aspiracjami Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości do ciągłego poszerzania swojej właściwości, prowadzić będzie do szerszego oddziaływania norm, które budzą zastrzeżenia z moralnego punktu widzenia."

"Przyjęcie federalizmu jako zasady dla niejasno zakreślonej listy spraw byłoby krokiem w kierunku Europy radykalnie osłabiającej rolę państw narodowych."

Negatywnej ocenie traktatu "Konstytucja dla Europy w owym pryncypialnie eurosceptycznym programie wyborczym PiS z 2005/2007 poświęcony został nawet osobny rozdział, zatytułowany: :"Krytyka projektu tak zwanej konstytucji dla Europy"
Prawo i Sprawiedliwość uznaje opracowany przez Konwent projekt nowego traktatu o UE za szkodliwy dla Polski i procesu integracji europejskiej. Oddala on nas od Europy chrześcijańskiej i solidarnej, od wizji Europy, jaka przyświecała założycielom Wspólnot.

Projekt, tzw. konstytucji dla Europy jest nie tylko aktem ideologicznej ekspansji przeciwników chrześcijaństwa i tradycyjnych wzorców społecznych. Jest aktem egoizmu kosztem solidarności. Solidarności, która legła u podstaw wspólnoty. Przywileje dla najsilniejszych uderzają w tę właśnie zasadę. Ten egoistyczny czynnik, oprócz silnego wpływu ideologii federalistycznej, ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia projektu opracowanego pod kierownictwem Valéry'ego Giscarda d'Estaing. Tak zwana konstytucja dla Europy przekazuje wiele nowych kompetencji instytucjom unijnym, wraz z możliwością podejmowania decyzji w zakresie polityki zagranicznej na zasadzie głosowania większością. Polityka zagraniczna nie jest jedyną sferą, w której ma mieć miejsce centralizacja kosztem suwerenności państw członkowskich. Projekt przewiduje nawet wkroczenie Unii na obszary kultury i edukacji, a także koordynację polityki gospodarczej i polityki zatrudnienia, co pozostaje w sprzeczności z wolą poszerzenia zakresu wolności gospodarczej w Polsce. Nie możemy również milczeć o tym przepisie, który odbiera Konstytucji RP rangę prawa najwyższego obowiązującego na obszarze Polski.

Tak zwana konstytucja dla Europy znosi mechanizm nicejski i wprowadza system podejmowania decyzji premiujący najsilniejsze państwa UE. Jednocześnie te same kraje wyrażają największe zainteresowanie tworzeniem polityki obronnej w wąskim zakresie. Rezygnacja z mechanizmu nicejskiego odbiera nam wysoką pozycję w instytucjach Unii i zmienia na gorsze warunki traktatu akcesyjnego. Od zasady solidarności zrobiono także szczególny wyjątek w rozwiązaniach dotyczących pomocy publicznej dla gospodarki. Okazało się, że w wypadku byłych ziem NRD, Unię stać na odstąpienie od twardych reguł rynkowych, czego nie chciano zrobić w odniesieniu do krajów, które w przeciwieństwie do Wschodnich Niemiec bez własnej winy znalazły się w strefie komunistycznego niedorozwoju.

W sprawie, tzw. konstytucji dla Europy musimy zająć jednoznaczne stanowisko. Nie możemy zgodzić się na traktat zmieniający charakter Unii i pozbawiający państwa europejskie kompetencji, bez których trudno wyobrazić sobie ich suwerenność. Nie możemy zgodzić się na antychrześcijańską cenzurę, która uderza w istotę europejskiej kultury i podstawę rządów sprawiedliwego prawa. Nie możemy zgodzić się na degradację Polski i pogorszenie politycznych warunków członkostwa, które jeszcze nie tak dawno, w wiosennej kampanii referendalnej, uznawano za koronny argument.

Pojawiają się w tym miejscu zasadnicze pytania: skoro "Nie możemy zgodzić się na traktat zmieniający charakter Unii i pozbawiający państwa europejskie kompetencji, bez których trudno wyobrazić sobie ich suwerenność.", to skąd ta łaskawość PiS, dla Traktatu z Lizbony, a nawet aktywny udział tej partii w procesie jego ratyfikacji? Dlaczego,w szczególności, w czerwcu 2007 PiS, ugrupowanie mające koalicyjną większość w Sejmie jako organie ustawodawczym oraz pełnię władzy wykonawczej (prezydent, brat bliźniak premiera i premier, brat bliźniak prezydenta) oddaje władzę konkurencyjnej, wrogiej Platformie Obywatelskiej w przedterminowych wyborach z rozmysłem w październiku 2007? Dlaczego legitymujące się takim bojowym eurosceptycznym programem wyborczym ugrupowanie zaakceptowało (w zasadzie, ale też bez istotnych zmian) tak niebezpieczny dla Polski z gruntu federalistyczny, eurooptymistyczny Traktat z Lizbony?

Jakąś odpowiedź na to pytanie znajdujemy w niepozornym, ale decydującym o faktycznym znaczeniu całej poprzedzającej treści, ostatnim akapicie tego programu:
"Podejmując decyzję w sprawie akceptacji nowego traktatu o Unii Europejskiej przedstawiamy warunki minimalne, jakie muszą zostać spełnione, by przyjęcie traktatu nie oznaczało osłabienia pozycji gospodarczej i politycznej Polski."


Jak z tego wynika, cały ten "eurosceptyczny" program wyborczy PiS z 2004 r. został napisany pod kątem przesądzonej z góry (a priori) akceptacji PiS dla tego Traktatu.

Inaczej mówiąc, wylano na zbolałe eurosceptyczne serca wiele beczek eurosceptycznego zdradliwego miodu dla osłodzenia tej jednej "małej" łyżki przysłowiowego federacyjnego dziegciu, jaką było przyzwolenie przez przywódców PiS na pozbawienie Polski niepodległości i suwerenności i poddanie jej pod niemiecką hegemonię.

Naturalnie, skoro zasadnicza decyzja już zapadła, by pojęcie suwerenności i niepodległości Polski programowo zrelatywizować (a nawet uczynić celem samym w sobie), tedy owe "warunki minimalne, jakie musiały zostać spełnione", mogły być już bez przeszkód rozumiane przez kierownictwo PiS i "musiały" być spełniane relatywnie: tylko do pewnego stopnia, jedynie "w jakiejś mierze".


dodajdo.com

3 komentarze:

  1. Na pierwszy rzut oka ... zgoda!

    ale tak między nami .... Przyjęcie przez Mieszka Chrztu, także było rezygnacją z jakieś części suwerenności (przyjęcie zwierzchnictwa politycznego, a zwłaszcza sadowego przez papieża) - wyobraźmy sobie że Mieszko chrztu nie przyjmuje a Polska staje się enklawą pogaństwa w morzu chrześcijańskiej Europy ... jak długo jeszcze Polska w takiej formie miała by szanse istnieć?

    OdpowiedzUsuń
  2. No, ale z drugiej strony, gdyby Mieszko jako kandydat na premiera co innego zdawał się swoim wyborcom obiecywać, a co innego jako premier czynił, to nie wiadomo, jak by wtedy na to jego elektorat zareagował...

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak wskazuje historia pogaństwo podniosło łeb ... ile w tym było pogaństwa a ile polityki traktowanej jako walka o władzę, trudno w tej chwili roztrząsać - w ostatecznym jednak rozrachunku, dziś przyznajemy rację Mieszkowi.

    Czy dzisiejsza kumulacja grup opozycyjnych, tak różnych jak "ojcowizna" nie przypomina do złudzenia tamtych czasów?
    z jednej strony podnoszone kwestie religijne, z drugiej podatkowe, z trzeciej prawa człowieka ... brakuje jeszcze tylko interwencji zagranicznych "sprzymierzeńców".

    OdpowiedzUsuń